Teksty własne
BIOGRAFIA – REFLEKSJE
Przyznaję, że z pewną emocją zabieram się do napisania coś w rodzaju małego, skondensowanego fragmentami, autoportretu, który pragnę zrobić z okazji wystawy w Muzeum Narodowym we Wrocławiu.
Zacznę od najpierwszych, zapamiętanych, wrażeń malarskich, które, jak sądzę, są bardzo ważne i które do dziś noszę w oczach.
Są to obrazy pejzażu, pejzażu falistego, trochę podkarpackiego, trochę podolskiego, rozciągającego się między Lwowem a Stryjem, przeciętego miejscami w lekko widoczny sposób rzeczką Szczerką, która oddziela mostem drewnianym i drogą, często błotnistą, miasteczko od góry (wielkie słowo do małego wzniesienia), koronowana u szczytu małą, malowniczą cerkiewką otoczoną murem z kamienia łupanego, a obok, w sąsiedztwie, w cieniu świerków, ukryty cmentarz ukraiński.
Szczerzec, jak sądzę, nazwa wzięta od rzeczki Szczerki, która wpada do Dniestru a Dniestr do Morza Czarnego – jest małym miasteczkiem, typowym w ówczesnych czasach „mikrokosmosem polskim”, w którym pomieszane są prawie wszystkie narodowości żyjące w kraju; Polacy, Ukraińcy, Niemcy, Żydzi.
Ludność Szczerca, mimo że w przeważającej większości żydowska, nie jest jednak czystym ghettem w stylu przedwojennych miasteczek polskich; narodowości są pomieszane i sąsiadują ze sobą np. mój dom rodzinny sąsiaduje z jednej strony z domem rodziny ukraińskiej, z drugiej zaś z domem mieszanym niemiecko-ukraińskim a naprzeciwko nas mieszkają rdzenni Polacy.
W przeważającej większości ludność jest raczej biedna – i noszę w pamięci odczucia i wrażenia że ta rodzina rdzennie polska była chyba jeszcze biedniejsza od mojej, a podkreślę, że moja należała do bardzo biednych.
Większość ludności w miasteczku to rzemieślnicy: krawcy, szewcy, szklarze, blacharze, woźnicy (bałaguly), zegarmistrze, kowal, itp.
Są kupcy i sklepy: towarów mieszanych, bławatnych (czyli towarów tekstylnych), węgla i drzewa, chudoby (czyli zwierząt rzeźnych), towarów żelaznych, itp.
Żyje się w obrębie wielości tradycji, używa się trzy kalendarze – grecko-katolicki, rzymsko-katolicki, żydowski. Nie dziwi to nikogo, ale odczuwa się jednak bariery wyznaniowe i stawia się – adresowane do dorosłych – pierwsze kłopotliwe pytania.
W miasteczku jest kościół, cerkiew i bożnica, jest pop, ksiądz i rabin. Niemcy nie mają tu swojej kirchy, jest ich tu bowiem za mało, ale mają ją niedaleko we wsi Dornfeld, całkowicie zaludnionej przez nich i tam też mieszka również ich pastor.
W tej wczesnej pamięci są obrazy szkoły powszechnej i tu jesteśmy jeszcze bardziej pomieszani, bo do szkoły uczęszczają również dzieci z okolicznych wsi i tu, oczywiście, zaczynają się pierwsze wojny narodowe.
W tej wczesnej pamięci wyłaniają się pierwsze uczucia przyjaźni szkolnej z Jurkiem Górskim, pierwsze głębokie rozczarowania, pierwsze cierpienia z powodu złamania przysięgi wierności i przyjaźni. W tej wczesnej pamięci przechowuję zamglony obraz pierwszej miłości do nauczycielki pani Marji Kossowskiej, miłość bardzo dziecinna, adoracyjna, ale na tyle ważna we wspomnieniach, że czuję potrzebę zanotowania tego w tym autoportrecie.
Notuję te niektóre elementy dzieciństwa, tę aurę dlatego, bo sądzę że ma to ważne znaczenie dla zrozumienia niektórych źródeł mojego malarstwa, a niewątpliwie jest do pewnego stopnia decydujące dla zrozumienia całego mojego życia – mojej ewolucji. Notuję je też i dlatego bo są to jedyne jasne obrazy dzieciństwa, jedyne naprawdę jasne wspomnienia dzieciństwa, które w sobie noszę.
W 1933 roku umiera mój ojciec, umiera na raka, w szpitalu we Lwowie. Umierając ojciec ma 46 lat, ja miałem niespełna 11. Umiera za wcześnie o wiele za wcześnie dla mnie.
***
Nie będzie chyba przesadą jeśli powiem że dość wcześnie stają przede mną ważne pytania. Dość wcześnie ponieważ prawdopodobnie za wcześnie czuję na sobie gwałtowność, agresywność i nietolerancję otaczającego mnie świata i własną kruchość. Sądzę nawet że o wiele za wcześnie by już coś móc zrozumieć z natury naszego świata, logiki naszego świata, sensu lub bezsensu poczynań ludzkich, sensu lub bezsensu losu ludzkiego.
W 1939 roku mam 17 lat i należę do pokolenia, które jeśli uszedłszy śmierci, ocalone, niemalże cudem, u progu odnowy życia, jest przerażone, bezradne, zagłuszone, pokaleczone moralnie i fizycznie, nagie, obdarte ze wszystkich marzeń i ideałów młodości. Jestem (jesteśmy) żywym symbolem, jednym z elementów tlejących się zgliszcz w Polsce, w Europie, rezultatem obłędnej i barbarzyńskiej teorii rasizmu, którą faszyzm hitlerowski narzucił i realizował zbrodnią ludobójczą 39 lat temu.
Należę więc do pokolenia, które połamane niewiarygodnie i niewyobrażalnie, znalazłszy się na zniszczonych, pogruchotanych podstawach fundamentalnych życia, prawie całkowicie unicestwionych fundamentów rodzinnych, pochodzeniowych, narodowych, zagnane prawie na skraj szaleństwa tym co przeżyło, gwałtownie potrzebuje i szuka pozytywnego sensu życia, pozytywnego sensu poczynań ludzkich, optymistycznego sensu życia, serdecznych kontaktów ludzkich.
***
Jestem jednym z tych, którzy w sztuce i poprzez sztukę szuka głębszych wartości życia, wartości duchowych. Szukam zrozumienia (jeśli to w ogóle jest możliwe?) wielkich pytań przed którymi, od zawsze, człowiek stawał i staje i, które ciągle ewoluują w miarę starzenia się.
Instynktowna potrzeba zrozumienia czegokolwiek z tych wielkich pytań CZYM JEST ŻYCIE, CZY JEST CZAS, CZY JEST WIECZNOŚĆ, wiodą mnie, biorąc pod uwagę naturę, temperament i inne wrodzone skłonności, w świat introspekcji. Czuję potrzebę pogłębionego zrozumienia siebie samego, własnych odruchów, własnych pasji, motywy lęków, wzlotów, rozczarowań, radości, uświadomienia sobie przemian zachodzących we mnie – podkreślę to jeszcze raz, o tyle, o ile te elementy życia, te zjawiska poddają się światłu intelektu.
Ta potrzeba śledzenia własnej metamorfozy, która, w pewnym sensie da się porównać z autowiwisekcją, jest mi zapewne niezbędne by poprzez siebie usiłować co nieco zrozumieć z natury ludzkiej innych. Wydaje mi się bowiem, że właśnie poprzez wysiłek pogłębionego oglądania siebie, wsłuchiwania się w siebie, uda mi się może zdobyć garść wiedzy, która mi również pozwoli, do pewnego stopnia, coś zrozumieć z tajemnicy natury świata w ogóle.
Te moje przyrodzone, naturalne predyspozycje wiodą, oczywiście, w kierunku tych zjawisk w sztuce, które korespondują z moimi skłonnościami, odczuciami i wrażliwością.
Należę do tych, którzy mają chyba dość silnie rozwinięte poczucie ciągłości historycznej, uświadomiony instynkt historii. Czuję nie tylko naturalną ciągłość genetyczną, biologiczną, czuję w sobie również ciągłość tradycji duchowej, ciągłość tradycji w kulturze i sztuce do której należę, która mnie formowała. Sądzę bowiem, że człowiek, to cudowne ale niezgłębione ciemne zjawisko natury, jego pokręcona osobowość, jest wielce złożonym rezultatem uwarunkowanym poprzez niezliczoną ilość zjawisk genetycznych, geograficznych, historycznych no i tych innych, głęboko ukrytych dla rozumu ludzkiego, ale może dlatego właśnie jeszcze bardziej istotnych, które go kształtują, które go tworzą, które tworzą jego pasjonującą historię, które tworzą jego wieczną tajemnicę, tajemnicę myśli i przeżyć duchowych.
W tym sensie jestem również przywiązany do idei mistrzów, którzy w młodości spontanicznie porywają, formują i służą nam często za ideał, za przykład.
Ideał mistrza rozumiem w sensie duchowym oczywiście, bo sądzę, że to co jest w rzeczywistości przekazywalne i ważne, to postawa duchowa mistrza, bliskość duchowa mistrza, którą odczuwa się w jego dziełach.
Przyciągają mnie przede wszystkim samotnicy, natury „pokręcone”, egzaltowane, mające trudności adaptowania się tak w swoich środowiskach, jak w swojej epoce.
Podam przykład Van Gogha, który jest oczywiście przykładem skrajnym i czysto symbolicznym, ale podaję go dlatego, ponieważ jego los, jego historia poprzedza prawie że bezpośrednio nas i nasz czas.
W listach Van Gogha, pisanych do brata Theo i do innych, znajdują się często niezwykle głębokie rozważania o malarstwie, o sztuce. Tragiczne koleje życia Van Gogha, jego bardzo szlachetne ale naiwne teorie społeczne są uzupełniającym świadectwem, że sztuka jest podstawowym sensem jego życia, że traktuje malarstwo jako posłannictwo jednoczące ludzi. Van Gogh jest wielkim idealistą w sensie najczystszym tego słowa; ujmujące są jego gesty konkretne; myślę szczególnie o epoce gdy był w Boringe wśród górników, jego wrażliwość na nędzę ludzką jest tu znamienna – przyznam że jest mi bliska.
Dzisiaj ludzie typu Van Gogha mają trochę inne gesty, inaczej reagują, mają inną optykę na świat, nowe struktury społeczne, na źródła nędzy ludzkiej i też mają trochę inne wyobrażenia ideału człowieka przez duże "C", ale te wewnętrzne odczucia ludzkie, które opromieniają go pozostają te same, niezmienne.
Niezmienne i nienaruszone przez czas, w swojej esencji, pozostaje również to co Van Gogh formułuje, pisząc o czystych problemach twórczych.
Czuję (i myślę), że akt twórczy, instynkt tworzenia, odczuwanie metafizyczne, odczuwanie zmysłowe, niepokoje twórcze – ta wewnętrzna, nieustanna, szarpanina wyobraźni i odczuć z rzeczywistością zewnętrzną i całą resztą, z której składa się życie i praca malarza, w swej najgłębszej istocie oczywiście, jest takie samo dziś jakie było dla Van Gogha.
***
Studiuję w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie w latach 1948-[19]53, w okresie ostrych dyskusji i starć ideologicznych między teorią socrealizmu a rozmaitymi innymi tendencjami aktualnymi w sztuce europejskiej i światowej. Dyskutuje się zajadle o teoriach postępowych i wstecznych w sztuce, o tradycjach wstecznych i postępowych w ogóle. Na naszej skórze, i tak już niemało pokaleczonej wojną, odbywają się dość gwałtowne i bolesne doświadczenia i pojedynki pedagogiczne.
Kończę studia, opuszczam uczelnię jestem tymi harcami, tą atmosferą całkiem zaczadzony i potrzebuję niemało czasu by wydostać się z tego zaczadzenia, oczyścić się z tej sadzy, wyzwolić się z tego zamętu i jazgotu nieustannych starć ideologicznych, które, mam wrażenie służą raczej jako pokrywka do załatwienia prozaicznych problemów i potrzeb życia codziennego – jednym, do dominowania i rządzenia – innym, ale rzadko są to dyskusje o prawdziwych problemach sztuki.
Nauki i wnioski są proste: zawierzyć raczej sobie niż innym, zawierzyć swoim predyspozycjom, swojej intuicji, swoim odczuciom, swoim sądom. Jestem zaszczepiony szczepionką „anty-doktrynalną, anty-teoryjną” na zawsze.
Przyjaźnie zadzierzgnięte w czasie studiów są podstawą do szczerych rozmów, do wymiany poglądów, do niektórych wspólnych projektów twórczych. Kontynuujemy razem pracować, uzyskujemy wspólną pracownię, organizujemy wspólne wyjazdy plenerowe i chcemy wystawiać nasze obrazy porównywać je z innymi kolegami, między którymi są oczywiście nasi wczorajsi profesorowie.
Mamy potrzebę zaistnienia jako malarze i szukamy każdej okazji, każdej uczciwej okazji, by móc się zaprezentować niezależnie, samodzielnie, poza nurtami wystaw okręgowych i ogólnopolskich.
***
Festiwal Młodzieży w Warszawie w 1955 roku jest wymarzoną okazją do zrealizowania takiej wystawy i, nie dziw, że się rodzi ta idea pewnego wieczoru w moim małym pokoiku na ulicy Okólnik: jesteśmy w czwórkę: Elżbieta Grabska, Janek Dziędzora, Jacek Sienicki i ja. Podaję ten szczegół dlatego, ponieważ doświadczenie uczy, że pamięć ludzka jest często zawodna, że deformowanie faktów i prawdy jest również cechą ludzką – a prawdy i fakty zdeformowane mitologizują się szybko i potem bardzo trudno je odmitologizować.
„Arsenał”, moim skromnym zdaniem, jest ważnym zjawiskiem w tym sensie, że odmawia (poprzez pokolenie młodych, formowane po wojnie, które trudno posądzać o przewrotną wrogość do ustroju społecznego w kraju) odmawia kredytu i prawomocności doktrynom w sztuce. „Arsenał” udowadnia oczywistość że tylko prawda wewnętrzna artysty tworzy prawdziwą sztukę, nawet wtedy jeśli środki wyrazowe są ubogie (co mi wtedy zarzucają w krytyce Napiętnowanych i z czym do dziś się nie zgadzam, bo nie widzę i nie rozumiem jakie są możliwości poważnej oceny i stopniowania wartości obrazu poprzez analizowanie środków malarskich jakimi malarz się posługuje).
„Arsenał” postuluje więc powrót do prawdy wewnętrznej, subiektywnej, albowiem jedynie ta prawda jest rzeczywistą podstawą do tworzenia sztuki.
„Arsenał” staje się drożdżami dla szerokiej dyskusji o sztuce przekraczając granice kraju. Po „Arsenale” rodzą się spontanicznie małe galeryjki wystawowe, które odzwierciedlają poszukiwania środowiskowe, grupowe, indywidualne. Sam prowadzę „salon”, patronowany po kolei przez tygodniki kulturalne „Po prostu”, „Nowa Kultura” i „Współczesność”; „salon” charakteryzuje się brakiem (celowym) orientacji, brakiem (celowym) tendencji. Wystawiam to wszystko co wg mnie jest wówczas interesujące: A. Wróblewskiego, B. Brzezińskiego, H. Błachnię, T. Dominika, W. Fangora, W. Hasiora, M. Jaremiankę, T. Kantora, Z. Makowskiego, Tadeusza Makowskiego (rysunki i akwarele ze zbiorów prywatnych), J. Nowosielskiego – lista jest długa i dziś, prawie po dwudziestu latach nie pamiętam już wszystkich nazwisk wystawionych, ale istnieją ślady odnotowanych wystaw w wyżej wymienionych tygodnikach.
„Arsenał” z perspektywy 22 lat to historia (dość odległa), ale „Arsenał” na żywo, na gorąco, to bolesne, gorzkie doświadczenia i niemałe cierpienia. Stratedzy środowiska posługują się często bardzo niskimi argumentami by nas zdyskredytować – szczególnie niektórych z nas organizatorów i aktywnych uczestników wystawy i, zdumiewające jest jakie wymyślne łamańce nieżyczliwości potrafią rodzić się w głowach ludzkich.
Ze zmęczeniem coraz większym wycofuję się z tego niesmacznego „teatru”. Zamykam się w sobie coraz bardziej i staję naprzeciwko malarstwu, naprzeciwko siebie i z coraz większymi trudnościami ale w coraz większym świetle zaczynam na dobre malować.
Chcę zgłębić, zrozumieć malarstwo, chcę zgłębić, zrozumieć siebie, chcę zgłębić, zrozumieć świat: jest to nieustające szamotanie się, bardzo uciążliwe, które trwa – ale jest to pasjonujące.
Nicea listopad 1977-marzec 1978
Marek Oberländer – malarstwo, grafika, rysunek, [katalog wystawy], Muzeum Narodowe Wrocław, kwiecień 1980
Dyskusja o Młodej Plastyce:
WARTO SIĘ NAD TYM ZASTANOWIĆ
Wystawa nasza zaskoczyła mnie.
Jej wyraz, opinia o niej przeszła wszelkie moje oczekiwania. Kiedy zabieraliśmy się do organizowania tej wystawy, nie przypuszczałem, że posiadamy jeszcze tyle uporu i entuzjazmu. Wydawało się, że nasze uczelnie artystyczne zrobiły wszystko, ażeby uczynić z nas malkontentów i „starców”, że zabito w nas to co jest młode szczere, drapieżne i rewolucyjne. Obserwowałem proces likwidacji entuzjazmu i wiary, który nas wszystkich powoli ogarniał. Nie uczono nas walczyć o nowe ideały poprzez sztukę, ale uczono nas tchórzostwa i kompromisu. Naszą działalność próbowano doprowadzić do stanu wegetacji intelektualnej i artystycznej.
Słowem – uczono nas postawy bezideowej.
Winię tu niektórych kolegów, którzy, mając duże doświadczenie i wiedząc jak trudno jest prowadzić i rozwijać świadomość młodego artysty, sprzyjali klimatowi, rodzącemu tę postawę. Nie tylko szkoła nas tego uczyła. Ten sam obraz mieliśmy na naszych dorocznych wystawach i w naszej krytyce. Wystawy nasze w większości swojej były obrazem postawy bezideowej i co za tym idzie, spłyconym, fałszywym zwierciadłem tego, co nurtuje naszą epokę.
Od kilku lat widzimy na wystawach malowanki tanie i schlebiające gustom tych, którzy mają administracyjny wpływ na kształtowanie nowej plastyki. Równocześnie Ministerstwo Kultury i Sztuki pragnęło uwolnić nas od odpowiedzialności przed narodem i przed sobą za naszą pracę. Ministerstwo wzięło na siebie odpowiedzialność oceniania i wartościowania sztuki, utożsamiając siebie z narodem.
Trzeba przyznać, że była to wielka odwaga.
Odważnie i z niespotykaną wprost zręcznością wynajdowano „primadonny jednego sezonu”. Co jakiś czas wyskakuje u nas jak z lufy cyrkowej nowa gwiazda na firmamencie sztuki. Robi się wtedy dużo hałasu i dużo szkody, tak artyście, jak sprawom sztuki. Nie chciałbym, aby los ten spotkał kogokolwiek z naszej wystawy. Na naszej wystawie proponuję nagradzać nie metodą wielostopniową, ale metodą równorzędnych nagród i równorzędnych wyróżnień. Wydaje mi się, że metoda ta stworzy zdrowsze i bardziej moralne warunki dla dalszego rozwoju pracy.
Nie posądzam nikogo o świadomie cyniczną postawę, ale mam pretensję do tych wszystkich, którzy wszelkimi sposobami starają się nie dopuścić do praktycznej, merytorycznej i szerokiej dyskusji na płótnach. Tylko konkretne ścieranie się poglądów, ale poglądów ucieleśnionych w dziele, a nie w przemówieniach, może stworzyć warunki rozwoju i powstawania tej sztuki, o którą walczymy.
A walczymy nie o rzeczy proste. Chodzi przecież o wielką sztukę epoki socjalizmu.
Nie znaczy to bynajmniej, jakoby Ministerstwo Kultury i Sztuki spełniało tylko rolę przeszkody i zawalidrogi. Nieuczciwie byłoby tak stawiać sprawę. Ministerstwo ma duże zasługi. Niejeden raz stawało i staje w obronie naszych spraw, w interesie rozwoju sztuki. Niektóre czynniki administracyjne nie rozumieją w pełni trudności i specyfiki problemów artystycznych i podchodzą do tych zagadnień w sposób schematyczny. W walce przeciw tym uproszczeniom Ministerstwo nam już dużo pomogło. Nie zwalnia to go jednak od jeszcze większego wysiłku w celu stworzenia lepszych warunków moralnych i materialnych, które w konsekwencji mogą dać duży rozkwit sztuki plastycznej.
Wystawa nasza poruszyła o wiele więcej problemów, niż to było zamierzone.
Wydaje mi się, że najważniejszą tego przyczyną jest szczerość naszych wypowiedzi. Zrozumieliśmy, że nie tematy wymyślone przez kilku ludzi, ale ideowość, szczerość i prawda przeżycia może wywołać niekłamane wzruszenia i tylko to jedynie spełnia swoją pozytywną funkcję.
Nasza wystawa nie schlebia, nie lakieruje, ale zastanawia, pobudza do myślenia, dyskusji, polemiki.
Spotykamy się z zarzutem, że na wystawie przeważają elementy tragizmu. Chciałbym wyjaśnić mój punkt widzenia na ten zarzut.
Nasz kraj, jak żaden, w okresie ostatniej wojny był terenem, na którym faszyści dali upust swoim najpodlejszym instynktom. Nasz kraj był terenem, gdzie załatwiało się całą Europę, tutaj, u nas, zlikwidowano miliony ludzi w najperfidniejszy sposób, jaki zna historia. Nasza ziemia, jak długa i szeroka, przesiąknięta jest krwią. Codziennie chodzimy po tej ziemi. Nieprawdą i uproszczeniem jest twierdzić, że dziesięć lat naszego nowego życia zdołało zabliźnić tę wielką ranę w naszym sercu.
A czasy te żądają dokumentów.
Temat ten jeszcze nieraz pojawi się na naszych wystawach.
Na naszej wystawie są i inne elementy tragizmu, które nie mają bezpośredniego powiązania z wizją okupacji. Wynikają one z tego, że nasze pokolenie znalazło się w bardzo ciężkich warunkach materialnych i moralnych. Błędy naszej polityki kulturalnej doprowadziły większość młodych twórców do stanu wielkiego rozgoryczenia i pesymizmu. Nasza sytuacja przedstawia się, jak dotychczas, nader mglisto, pomimo wielu przyrzeczeń. Większość młodych artystów po skończeniu uczelni zapełnia korytarze i różne wydziały Ministerstwa Kultury i Sztuki, gdzie nie zawsze przyjmuje się ich po ludzku. Skądże właściwie mamy wciąż ten optymizm?
Zarzucano naszej wystawie, że bardzo mało mówi o dniu dzisiejszym, ale by mówić prawdę o życiu trzeba w nim uczestniczyć, trzeba widzieć konflikty własnymi oczyma, przejmować się nimi i osądzać je. Nam ani „Życie Warszawy”, ani „Notatnik agitatora” nie potrafią zastąpić bezpośrednich kontaktów z najważniejszą problematyką życia w naszym kraju. A my nie możemy wyjeżdżać w teren, bo nie mamy za co. Chcemy malować problemy życia współczesnego miasta i wsi, ale nie z fotografii. Chcemy mieć możliwości dotarcia wszędzie tam, gdzie można w formie artystycznej udokumentować nasze nowe życie.
Zdajemy sobie doskonale sprawę z sytuacji politycznej i trudności gospodarczych, w jakich nasz kraj się znajduje, ale nie wyobrażam sobie prawdziwego rozwoju naszej plastyki bez kontaktów z plastyką ogólnoświatową. Najlepiej wykazał to V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie. Nasze rozmowy, spotkania, wymiana doświadczeń, które trwały przecież tak krótko, dały nam duży materiał światopoglądowy i intelektualny. Nawet przegląd w Zachęcie, który był tylko cząstką problemów plastycznych na świecie, dał niewspółmiernie więcej, niż wszystkie teoretyczne referaty naszych specjalistów od zagadnień estetyki marksistowskiej i sztuki realizmu socjalistycznego. Negowanie wartości teorii byłoby uproszczeniem, ale sens jej i znaczenie zależy od jej istotnych i prawdziwych związków z praktyką.
My młodzi, w przeciwieństwie do naszych starszych kolegów, jesteśmy ubożsi o znajomość dzieł wielkiej, postępowej tradycji, których nie posiadamy w naszych muzeach. Nie znamy Goyi, Davida, Rembrandta, Delacroix, Courbeta, Van Gogha, Rublowa, Tycjana, Purkiniego i innych. Nie znamy wielkiej sztuki narodu chińskiego A bez znajomości tych dzieł nie potrafimy stworzyć nic na miarę naszych czasów.
Dużym niedopatrzeniem Ministerstwa jest to, że nie zorganizowało kilku zbiorowych wycieczek w celu zapoznania się z dziełami sztuki wielkiej Galerii Drezdeńskiej, która przez wiele miesięcy była otwarta w Moskwie.
Najtrudniejszą sprawą, jaką chciałbym poruszyć, jest problem moralności artysty.
Historia nas uczy, że nie pochlebstwa i wazeliniarstwo, ale sumienna, uczciwa i prawdziwa wizja epoki, w której żyje i tworzy, jest jedyną drogą, jaką artysta powinien obrać.
Nasza kilkuletnia praktyka wykazała, że nie wszyscy artyści zrozumieli, jaką trudną rolę mają do spełnienia. Swoją moralność wielu artystów wymieniło na drobne sprawy brzucha i wygód codziennych. To musiało doprowadzić wielu do postawy bezideowej.
Tu dochodzimy do sedna sprawy.
Artysta odpowiada moralnie przed swoją epoką.
Nakłada to na artystę specjalne, bardzo trudne obowiązki.
Artysta jest soczewką swojej epoki. O tym u nas zapomniano.
"Przegląd Kulturalny" 1955 nr 38(159)